Po raz pierwszy od przełomu lat 80 i 90, kiedy zmagaliśmy się z hiperinflacją, drastyczny wzrost cen jest naczelnym problemem naszej gospodarki (choć tym razem nie tylko naszej, dotyczy bowiem całej UE). O ile wówczas, zjawisko było wynikiem ogromnych niedoborów rynkowych w realiach odziedziczonych po „ekonomii centralnego planowania”, co objawiło się hiperinflacją w momencie uwolnienia cen, o tyle teraz jest konsekwencją zjawisk globalnych (kryzysu covidowego, agresji rosyjskiej, co w głównej mierze przyczyniło się do destabilizacji sektora węglowodorów, ale też niepewności na rynkach np. żywnościowych, zaostrzającej się rywalizacji amerykańsko- chińskiej, co skutkuje niepewnością w zakresie dostaw z Dalekiego Wschodu, od których uzależniony jest praktycznie cały świat).

Inflację w Polsce podbiła prawdopodobnie dodatkowo duża podaż „pustego” pieniądza, w postaci dotacji na ratowanie płynności przedsiębiorstw, co przejawiało się krótkotrwałym, dużym wzrostem PKB i poprawą wyników wielu firm w roku 2021. Prawdopodobnie efekt byłby jednak inny, dużo korzystniejszy długofalowo i mniej „inflacjogenny”, gdyby środki te w ramach inwestycji publicznych były wdrażane w konkretne, prorozwojowe sektory gospodarki.

Działano jednak pod wpływem impulsu, a na planowanie i wdrażanie tych planów nie było czasu, ani prawdopodobnie odpowiednich struktur administracyjnych. Inflację w naszym kraju winduje także stosunkowo słaba złotówka, przez co za ropę i gaz ciągle płacimy drogo, pomimo stabilizacji i spadku cen na globalnym rynku. Ile to może potrwać? Wszyscy zadajemy sobie to pytanie, bo zjawisko inflacji istotnie pauperyzuje każdego z nas, a także, co być może jeszcze gorsze, destabilizuje przedsiębiorstwa, trudno bowiem cokolwiek planować nie mając żadnej realnej pewności, co do tego jak urosną koszty w najbliższych kilkunastu miesiącach.

Czy na tą jedną z podstawowych bolączek ekonomicznych jest jakieś konkretne antidotum?

Wzrost stóp procentowych, jest niewątpliwie konieczną reakcją, ale działa tylko połowicznie. Co gorsza, zbyt wysoki koszt pieniądza może całkowicie zatrzymać inwestycje, wyhamować konsumpcję i „przewrócić” dłużników kredytowych. W konsekwencji moglibyśmy zafundować sobie recesję gospodarczą, połączoną z paniką cenową, a więc jeszcze wyższą inflacją (tzw. zjawisko stagflacji). Znacząco ograniczyć inflację mogłoby wzmocnienie złotówki (które jednak z drugiej strony pogorszy sytuację eksporterów). Na dzień dzisiejszy, o to wzmocnienie nie tak łatwo, zwłaszcza, że Polska jest postrzegana przede wszystkim w kontekście wojny rosyjskiej a także sporu z organami UE (abstrahując tu od racji stron), jako kraj nieco podwyższonego ryzyka.

Do wszystkiego dochodzi, według mnie czynnik najtrudniejszy do przebicia (pomijając ewentualne zaostrzenie kryzysu wojennego, bądź konfliktu na linii Chiny- Stany Zjednoczone, które mogą doprowadzić do drastycznych rzeczywistych niedoborów na rynkach surowców i towarów; ale to odbije się gwałtownym wzrostem inflacji w ujęciu globalnym). Chodzi mianowicie o przytoczoną w tytule spiralę psychologiczną, która pcha do nieustannego podnoszenia cen przez przedsiębiorstwa, które w ten sposób antycypują, w sposób uzasadniony bądź nie, zdarzenia na rynku. Oczywistym jest, jak trudno przełamać takie „zaklęte koło” i odbudować zaufanie społeczeństwa do gospodarki, i jej  stabilnego rytmu. Wydaje się, że najtrudniejszym elementem zmagań z inflacją będzie właśnie przełamanie owej „spirali wzrostu cen”, i odbudowanie przekonania o stabilnych podstawach, na jakich funkcjonuje gospodarka naszego kraju.

Autor: Marcin Żuber